Brian Aldiss        Cieplarnia

    . 18 .    

   Stali, trzymając się za ręce, i Gren próbował nieskładnie opowiedzieć jej o swoich przygodach w grocie.

    - Cieszę się, że wróciłeś - powiedziała łagodnie. Potrząsnął swoją niepoprawną głową, myśląc o tym, jak piękna i dziwna była owa przygoda. Ogarnęło go znużenie i przerażenie na myśl, że muszą znowu wypłynąć w morze, a jednak nie ulegało wątpliwości, że nie mogą pozostać na wyspie.

    - No, to w drogę - zakomenderował smardz we wnętrzu jego czaszki. - Jesteś rozlazły jak brzunio - brzuch.

   Gren obrócił się i powoli, ciężkimi krokami, ruszył plażą w powrotną drogę, nie wypuszczając dłoni Yattmur. Zaczął dąć chłodny wiatr i pognał deszcz w morze. Czterej brzunio - brzucho - ludzie tłoczyli się tam, gdzie przykazał im czekać. Na widok Grena i Yattmur padli w samoponiżeniu na piasek.

    - Dajcie spokój - powiedział Gren ponuro. - Wszystkich nas czeka robota i wy zrobicie swoją część.

   Klapsami w tłuste pośladki popędził ich przed sobą do łodzi. Wiatr dął nad oceanem, rześki i ostry jak szkło. Unoszącym się hen w górze przypadkowym trawerserom łódź z sześciorgiem pasażerów jawiła się jako nic nie znacząca dryfująca kłoda. Byli już daleko od wyspy wysokiej skały. Z prowizorycznego masztu zwisał żagiel z wielkich, prymitywnie pozszywanych liści, lecz przeciwne wiatry dawno już go podarły, czyniąc bezużytecznym. W rezultacie statek poruszał się teraz bez kontroli i silny ciepły prąd unosił go na wschód. W czasie tego dryfowania ludzie zależnie od usposobienia spoglądali z apatią bądź z lękiem. Odkąd odpłynęli z wyspy wysokiej skały, jedli kilka razy i wiele razy zapadali w sen. Gdyby tylko zechcieli podziwiać widoki, mieliby na co patrzeć. Po lewej burcie ciągnęła się długa linia brzegu, z tej odległości prezentująca jednolitą ścianę lasu na skalistym podłożu. Krajobraz nie zmieniał się w czasie niezliczonych wacht; kiedy w głębi lądu rysowały się wzgórza, co zdarzało się coraz częściej, one również były pokryte lasem. Między wybrzeżem a łodzią pojawiały się od czasu do czasu niewielkie wysepki. Porastających je zarośli nie spotykali na kontynencie. Niektóre wysepki były zwieńczone drzewami, na innych rosły kwiaty, jeszcze inne pozostawały jałowymi, skalnymi garbami.

   Niekiedy wydawało się, że łódź zawadzi o podwodne rafy opasujące wysepki, ale jak dotąd prąd zawsze ją szczęśliwie znosił w ostatnim momencie. Po prawej burcie rozciągał się bezkresny ocean, tu i ówdzie upstrzony złowrogimi z wyglądu kształtami, o których naturze Gren i Yattmur nie mieli jeszcze pojęcia. Beznadziejność ich położenia, jak również jego zagadkowość ciążyła ludziom, nawet przywykłym do pośledniejszego miejsca w świecie.

   Jakby nie dość mieli kłopotów, podniosła się mgła, otulając łódź i kryjąc przed nimi wszystkie widoki.

    - Nigdy nie widziałam takiej gęstej mgły - powiedziała Yattmur, która stojąc przy swym partnerze, wyglądała za burtę.

    - Ani tak zimnej - dodał Gren. - Zauważyłaś, co się dzieje ze słońcem?

   W gęstniejącej mgle nic już nie było widać prócz morza tuż przy burcie, ogromnego, czerwonego słońca zwieszonego nisko nad wodą w stronie, z której płynęli, oraz nadbiegającego po falach promienia światła. Yattmur przytuliła się do Grena.

   - Zazwyczaj słońce świeciło wysoko nad nami - powiedziała. - Teraz wodny świat grozi mu połknięciem.

    - Grzybie, co się dzieje, kiedy słońce odchodzi? - zapytał Gren.

    - Kiedy słońce odchodzi, wtedy jest ciemno - zabrzęczał smardz i dodał z delikatną ironią: - Co sobie sam mogłeś wydedukować. Wkroczyliśmy w krainę wiecznego zachodu słońca i prąd znosi nas coraz dalej i dalej w jej głąb.

   Przemawiał powściągliwie, ale i tak Grena przebiegło drżenie ze strachu przed nieznanym. Przylgnął bliżej do Yattmur i oboje nie spuszczali oka ze słońca, przyćmionego i powiększonego w ciężkim od wilgoci powietrzu. Kiedy tak trwali przytuleni, jeden z widmowych kształtów, widocznych po prawej burcie, legł między łodzią a słońcem, wygryzając z niego wielki, poszczerbiony kawał. Prawie jednocześnie mgła zgęstniała i słońce znikło z pola widzenia.

   - Ooooch! Aaaach! - podniosły krzyk przerażenia brzunio - brzuchy Tuliły się do siebie w kupie zeschniętych liści na rufie, ale teraz popędziły na dziób do Grena i Yattmur. O potężny panie, o twórczyni przekładanek! - wołały, łapiąc ich za ręce. - Cały ten potężny wodnisty płynący świat to za dużo zła, za dużo zła, ponieważ odpłynęliśmy i straciliśmy cały świat. Świat zniknął przez to, że źle płyniemy, musimy szybko dobrze popłynąć, by go odzyskać. - Ich długie owłosienie lśniło od wilgoci, przewracały oczyma w dzikim przerażeniu. Wykrzykiwały swoje niedole, podskakując przy tym jak piłki. - Jakieś stworzenie zjadło słońce, o wielki Pasterzu!

   - Przestańcie się głupio wydzierać - powiedziała Yattmur. - Boimy się tak samo jak wy.

   - Nie, nie tak samo! - zawołał ze złością Gren, odtrącając od siebie ich lepkie dłonie. - Nikt nie potrafi bać się tak jak oni, ponieważ oni się boją zawsze. Trzymajcie się z dala, brzunio - brzucho - beksy! Słońce wyjdzie znowu, gdy mgła opadnie.

   - Dzielny okrutny Pasterzu - zawołało któreś ze stworzeń. - Ukryłeś słońce, by nas przerazić, bo nas już nie kochasz, chociaż my szczęśliwie radujemy się twoimi kochanymi razami i szczęśliwymi dobrymi złymi słowami! Ty...

   Gren walnął je, zadowolony, że może się wyładować. Nieborak odskoczył z piskiem. Jego towarzysze natychmiast rzucili się na niego, poszturchując go za brak zadowolenia z potężnych razów, jakimi został zaszczycony przez swego pana. Yattmur skoczyła mu na pomoc i wtedy wszystkich zwalił z nóg potężny wstrząs. Pokład przechylił się ostro i potoczyli się razem, całą szóstką, na kupę. Obsypały ich skorupy przezroczystej substancji. Yattmur wyszła z tego bez szwanku. Podniosła jeden odłamek. Kiedy go oglądała, w skorupie zaszła zmiana: skurczyła się, zostawiając tylko miniaturową kałużę wody w jej dłoni. Yattmur patrzyła na to zaskoczona. Nad dziobem łodzi wznosiła się ściana tej samej szklistej substancji.

   - Aha, złapała nas góra mgły - rzekła w otępieniu, zdając sobie sprawę, że uderzyli w jeden z widmowych kształtów, które widzieli na morzu.

   Gren poderwał się i uciszył głośne protesty brzunio - brzucho - ludzi. W dziobie łodzi ujrzał głębokie rozdarcie, przez które sączył się niewielki strumyczek wody. Wspiął się na burtę i rozejrzał. Ciepły prąd zniósł ich prosto na wielką szklistą górę, która sprawiała wrażenie, że unosi się na falach. Erozja utworzyła w niej pochyłą półkę na poziomie wody. Tam właśnie, na tę lodową plażę, zostali wepchnięci i ona to utrzymywała strzaskany dziób łodzi częściowo nad wodą.

   - Nie zatoniemy - uspokoił Yattmur - bo mamy pod sobą występ skalny. Ale łódź jest do niczego, zatonie bez tego oparcia.

   Istotnie, nabierała stale wody, o czym świadczyły jęki brzunio - brzuchów.

   - Co możemy zrobić? - zapytała Yattmur. - Powinniśmy byli chyba zostać na wyspie wysokiej skały?

   Gren niezdecydowany rozejrzał się dokoła. Nad pokładem zwisał ogromny rząd czegoś na kształt długich, ostrych zębów, jakby miał za chwilę przegryźć statek na pół. Wpłynęli prosto w paszczę szklanego potwora! Jej wnętrze majaczyło mgliście w zasięgu ręki, roztaczając przed ich oczyma ornament błękitno - zielonych linii i powierzchni, z których część oszałamiała morderczą pięknością, lśniąc pomarańczowo w ciągle schowanym przed nimi słońcu.

    - Lodowa bestia szykuje się, by nas pożreć! - wrzasnęły brzunio - brzuchy, rozbiegając się po pokładzie. - Och, och, nasza śmierć się rozgrzewa, by nas wchłonąć lodowato zimnymi przebrzydłymi mroźnymi szczękami.

   - Lód! - wykrzyknęła Yattmur. - Tak! Jakie to dziwne, że te głupawe brzunio - beksy Rybiarze podsunęły nam wyjaśnienie. Gren, ta substancja nazywa się lodem. Na bagnistych terenach nad Długą Wodą, gdzie żyły brzunie, rosły maleńkie kwiatki zwane mrozinizinkami. Te rozkwitające w cieniu kwiaty wytwarzały w pewnych porach lód do przechowania swoich nasion. Kiedy byłam małą dziewczynką, chadzałam na bagna po te lodowe krople i ssałam je.

    - Teraz ta wielka lodowa kropla nas ssie - powiedział Gren, któremu zimna woda ze sklepienia na górze zalewała twarz. - Co robimy, grzybie?

   - Musimy poszukać innego miejsca, to jest niebezpieczne - zabrzęczał smardz. - Jeśli łódź ześliźnie się z lodowej półki, utoną wszyscy prócz ciebie, bo łódź zatonie, a tylko ty umiesz pływać. Musisz natychmiast opuścić łódź, zabierając ze sobą brzunio - brzuchy

   - Słusznie! Yattmur, kochanie, przeleź na ląd, a ja popędzę za tobą tych czterech głupków.

   Czterech głupków ani myślało opuścić łódź, chociaż do połowy znajdowała się już pod wodą. Kiedy Gren darł się na nich, odskakiwali i rozpraszali się; gdy podchodził, umykali; gdy próbował ich łapać, wywijali się z piskiem w biegu.

    - Ratuj nas! Oszczędź nas, o Pasterzu! Cośmy cztery nieszczęsne, plugawe kupy kompostu zrobili, że pragniesz nas rzucić lodowej bestii? Ratunku! Pomocy! Że też byliśmy tak ohydni, że chcesz nas tak potraktować!

   Gren skoczył na najbliższego i najbardziej włochatego osobnika; ten dał drapaka, że tylko piersi mu zadyndały. - Nie mnie, wielki, okrutny duchu! Zabij tamtych trzech, którzy cię nie kochają, ale nie mnie, który kocha ciebie... Gren podstawił mu nogę. Brzunio - brzuch runął, głos przeszedł mu w pisk, który się urwał nagle, gdy wleciał głową do wody. Gren siadł nań błyskawicznie i jakiś czas taplali się w lodowatej wodzie, dopóki nie złapał go mocno za skórę i włosy na karku i wyciągnąwszy bełkocące stworzenie, siłą powlókł do burty łodzi. Podźwignął go i przewalił na drugą stronę, a jego szlochy zatonęły w kałużach u stóp Yattmur. Przerażeni tym pokazem siły pozostali trzej brzunio - brzusie wyleźli potulnie z kątów i dzwoniąc zębami ze strachu i z zimna, dali się wprowadzić w trzewia lodowej bestii. Gren poszedł w ich ślady. Przez chwilę stali w szóstkę, zaglądając do groty, która przynajmniej dla czworga z nich była gigantycznym gardłem.

   Coś jak gdyby dzwonienie za ich plecami sprawiło, że się odwrócili. Jeden z lodowych kłów wiszących u góry pękł i zleciał. Uderzył sztorcem w drewno pokładu jak sztylet, po czym obsunął się na bok i rozsypał na kawałki. Dźwięk znacznie głośniejszy dobiegł spod łodzi, jak odzew na dane hasło. Cała półka, na której spoczywała łódź, się odłamała. Przed ich oczyma przesunęła się krawędź cienkiego języka lodu. Nim pogrążyła się w wodzie, ciemny nurt zabrał ich łódź. Obserwowali, jak znika, nabierając gwałtownie wody. Przez pewien czas byli w stanie ją śledzić: mgła się nieco uniosła i słońce jeszcze raz wymalowało pręgę zimnego ognia na powierzchni oceanu. Gren i Yattmur odwrócili się w krańcowym przygnębieniu. Po zniknięciu łodzi pozostali dosłownie i w przenośni na lodzie.

   Ruszyli w jedynym możliwym kierunku, wspinając się lodowym tunelem, a cztery brzunio - brzuchy w milczeniu podążały za nimi. Przebrnęli przez zimne kałuże i uwięźli wśród lodowego szalunku, w którym każdy dźwięk odbijał się i wielokrotniał szalonym echem. Z każdym krokiem dźwięk potężniał, a tunel się kurczył.

    - O duchy, nienawidzę tego miejsca! Lepiej było zginąć wraz z łodzią. Jak daleko jeszcze możemy się posuwać? zapytała Yattmur, widząc, że Gren się zatrzymał.

   - Ani kroku - powiedział ponuro. - Doszliśmy do ślepego zaułka. Jesteśmy w pułapce.

   Kilka wspaniałych lodowych sopli zwisało prawie do ziemi, barykadując im drogę równie skutecznie jak opuszczona w bramie twierdzy krata. Za tą palisadą wznosiła się płaska tafla lodu.

    - Wieczne kłopoty, wieczne trudności, wiecznie jakieś nowe zagrożenie! - zawołał Gren. - Człowiek to wielka omyłka, w przeciwnym razie świat byłby lepiej dla niego urządzony!

    - Już ci mówiłem, że człowiek jest ślepym przypadkiem zabrzęczał smardz.

   - Byliśmy szczęśliwi, nim zacząłeś się wtrącać - odparł Gren.

   - Do tego czasu byłeś jarzyną!

   Rozwścieczony tą szpilą Gren złapał za jeden z wielkich sopli i szarpnął. Urwał go gdzieś ponad swoją głową i niczym włócznią cisnął nim w ścianę lodu.

   Rozdzwoniły się dokuczliwe kuranty, gdy cała ściana rozprysła się od uderzenia. Lód spadał, kruszył się, prześlizgiwał im koło nóg, cała na pół stopiona kurtyna celebrowała swój upadek szybką dezintegracją. Ludzie przykucnęli, osłaniając głowy, a wokół nich cała góra lodowa jak gdyby się zapadła.

   Kiedy ucichł łoskot, podnieśli oczy. Za powstałą szczeliną ujrzeli zupełnie nowy świat. Schwytana w przybrzeżne wiry góra lodowa spoczęła u brzegów wysepki, gdzie w objęciach niewielkiej zatoczki spływała strumieniami łez do wody. Chociaż wyspa nie wyglądała na bardzo gościnną, ludzie chłonęli widok zieleni z rzadka rozsianej na lądzie, uczepionych wysepki kwiatów i pojemników nasiennych chwiejących się w powietrzu na wysokich łodygach. Tutaj mogli rozkoszować się gruntem pod nogami, który nie kołysał się bez ustanku. Nawet brzunio - brzuchy poweselały chwilowo. Z cichymi okrzykami radości ruszyły za Yattmur i Grenem wokół lodowej półki, pragnąc jak najprędzej znaleźć się pod owymi kwiatami. Bez większych oporów przekroczyły wąski przesmyk ciemnobłękitnej wody i tak oto wszyscy wgramolili się bezpiecznie na brzeg.

   Wysepka z pewnością nie była rajem. Pokrywały ją spękane skały i głazy. Ale jej zaletę stanowiły mikroskopijne rozmiary: była zbyt mała, by ugościć większe gatunki groźnych roślin, jakie pleniły się na kontynencie; z mniejszymi Gren i Yattmur potrafili sobie poradzić. Ku rozczarowaniu brzunio - brzuchów nie rosło tutaj żadne brzunio - drzewo, do którego mogliby się przyczepić. Ku rozczarowaniu smardza nie rosło nic z jego gatunku. Chociaż bardzo pragnął zawładnąć Yattmur i brzunio - brzuchami tak jak Grenem, miał jeszcze zbyt małą masę, by sobie na to pozwolić, i bardzo liczył na pomoc pobratymców. Ku rozczarowaniu Grena i Yattmur nie zamieszkiwali wysepki żadni ludzie, do których mogliby się przyłączyć. Za rekompensatę mieli strumień czystej wody, który spadał ze skały, pluszcząc wśród wielkich kamieni, jakie pokrywały znaczną część powierzchni wysepki. Najpierw usłyszeli szmer, a potem go dostrzegli. Maleńki potok opadał kaskadą na spłachetek plaży i dalej do morza. Puścili się do niego biegiem po piasku, pili na miejscu, nie fatygując się na górę, gdzie woda była mniej słona. Opici, nabekawszy się do woli, wzięli kąpiel, chociaż chłód nie zachęcał do dłuższego przebywania w wodzie. No i rozgościli się jak w domu.

   Mieszkali już pewien czas na wysepce i byli zadowoleni. W tym królestwie wiecznego zachodu słońca panował chłód, więc sprokurowali sobie lepsze okrycia z liści i płożącego się mchu, owiązując go ciasno wokół ciała. Mgły spowijały ich od czasu do czasu, ale potem znowu świeciło słońce, nisko nad morzem. Czasami spali, czasami wylegiwali się na zwróconych do słońca skałach, leniwie pojadając owoce i słuchając jęków przepływających w pobliżu gór lodowych. Czwórka brzunio - brzuchów zbudowała sobie prymitywny szałas w pewnej odległości od Grena i Yattmur, który zawalił im się kiedyś podczas snu. Potem sypiali pod gołym niebem, w kupie liści, i tak blisko swoich panów, na ile im Gren zezwolił.

   Dobrze było znowu cieszyć się szczęściem. Kiedy Yattmur kochała się z Grenem, brzunio - brzuchy skakały wokoło i ściskały się w podnieceniu, chwaląc zmyślność swego pana i jego przekładankowej pani. Wielkie pojemniki nasienne grzechotały im ponad głowami. W dole biegały roślinne odpowiedniki jaszczurek. W powietrzu trzepotały sercowate motyle o szerokich skrzydłach, żyjące z fotosyntezy Życie toczyło się bez przerywników zmroku i świtu. Panowała gnuśność, rządził spokój. Ludzie z ukontentowaniem wtopiliby się w ten schemat, gdyby nie smardz.

    - Nie możemy tu zostać, Gren - powiedział pewnego razu grzyb, kiedy Gren i Yattmur obudzili się z przyjemnego snu. - Dosyć wypoczywaliście, nabraliście już sił. Musimy znów ruszać w drogę, by odnaleźć więcej ludzi i założyć własne królestwo.

   - Bzdury pleciesz, grzybie. Straciliśmy łódź. Musimy zostać na zawsze na tej wyspie. Może jest i chłodna, ale widzieliśmy gorsze miejsca. Zostańmy tutaj w zadowoleniu.

   Brodził wraz z dziewczyną na golasa w sadzawkach, które potworzyły się między wielkimi, kanciastymi blokami kamienia na szczycie wysepki. Życie było słodkie i leniwe. Yattmur wymachiwała ślicznymi nogami, wyśpiewując którąś ze swych pasterskich piosenek; Gren ze wstrętem słuchał posępnego głosu wewnątrz czaszki. Coraz bardziej uosabiał on coś, czego nie cierpiał. Ich milczącą konwersację przerwał pisk Yattmur. Jakaś niby - dłoń z sześcioma napuchniętymi paluchami schwyciła ją za kostkę. Gren rzucił się i oderwał bez trudności to coś, co szarpało się cały czas, kiedy je oglądał.

   - Głupia jestem, że narobiłam krzyku - powiedziała Yattmur. - To po prostu jeszcze jedno z owych stworzeń, które brzunio - brzuchy nazywają pełzołapami. Przypływają z morza na ląd. Brzunio - brzuchy to łapią, rozłupują i zjadają. Te stwory są łykowate, ale słodkie w smaku.

   Palce były szare i bulwiaste, pomarszczone i niesamowicie zimne. Wyginały się powoli w uchwycie Grena. W końcu odrzucił stworzenie na brzeg, skąd czmychnęło w trawę.

   - Pełzołapy przypływają z morza i zagrzebują się w ziemi. Obserwowałam je - poinformowała go Yattmur.

   Gren nic nie powiedział.

   - Masz jakieś zmartwienie? - zapytała.

   - Nie - rzekł apatycznie, nie chcąc przed nią zdradzać, że smardz życzy sobie, aby znów wyruszyli.

   Osunął się sztywno na ziemię jak stary człowiek. Chociaż ją to zaniepokoiło, stłumiła w sobie obawy i wróciła do kąpieliska. Jednak od owego zdarzenia stale wyczuwała, że Gren odsuwa się od niej, coraz bardziej zamykając się w sobie, i wiedziała, że to wina smardza.

   Gren obudził się z ich kolejnego wspólnego snu i zastał w swym umyśle już zniecierpliwionego smardza.

   - Pławisz się w lenistwie. Musimy coś zrobić.

    - Nam tu dobrze - odparł posępnie Gren. - Poza tym, jak mówiłem, nie mamy łodzi, by dotrzeć do wielkiego lądu.

   - Łodzie nie są jedynym sposobem przekraczania mórz powiedział grzyb.

   - Och, przestańże się mądrzyć, grzybie, bo nas zamęczysz na śmierć. Daj nam spokój. Jesteśmy tutaj szczęśliwi. - Szczęśliwi! Jasne! Wypuściłbyś korzenie i liście, gdybyś mógł. Gren, nie masz pojęcia, co to jest życie! Mówię ci, że przed tobą są wielkie przyjemności i szanse, jeśli tylko mi pozwolisz, bym ci dopomógł po nie sięgnąć.

    - Odczep się! Nie wiem, o czym mówisz.

   Zerwał się, jakby chciał uciec przed smardzem. Ale grzyb przykuł go do miejsca. Całą swoją energię wyładował Gren w falach nienawiści do grzyba - bezskutecznie jednak, bo głos w jego głowie nie milkł:

   - Skoro nie chcesz zostać moim partnerem, musisz być moim niewolnikiem. Żądza wiedzy wygasła w tobie całkowicie, będziesz więc reagował na rozkazy, nie na obserwacje.

   - Nie wiem, o czym mówisz! - wykrzyknął na głos Gren, budząc Yattmur; usiadła i wpatrywała się w niego w milczeniu.

   - Przegapiasz tak wiele! - usłyszał smardza. - Ja widzę tylko za pośrednictwem twoich zmysłów, a jednak to ja biorę na siebie trud analizowania zjawisk i dochodzenia, co się za nimi kryje. Nie potrafisz w ogóle wykorzystać swoich informacji, podczas gdy ja rozumiem wiele. Moja jest droga do potęgi. Rozejrzyj się jeszcze raz wokół siebie! Przypatrz się tym kamieniom, po których tak beztrosko stąpasz!

   - Zjeżdżaj! - ponownie wykrzyknął Gren i w jednej chwili zgiął się wpół z bólu.

   Yattmur podbiegła do niego i ujmując go za głowę, próbowała ukoić. Zajrzała mu w oczy. Brzunio - brzuchy podeszły w milczeniu i stanęły za nią.

    - To ten magiczny grzyb, prawda? - zapytała.

   Kiwnął głową bez słowa. W jego ośrodkach nerwowych ścigały się widma ognia wypalające bolesny ton w ciele. Dopóki to trwało, ledwo mógł się poruszyć. W końcu wszystko przeminęło i Gren bezradnie powiedział:

    - Musimy pomóc grzybowi. Chce, abyśmy dokładniej zbadali te kamienie.

   Podniósł się, drżąc na całym ciele, by zrobić to, czego od niego żądano. Yattmur stała przy nim, ze współczuciem dotykając jego ramienia.

   - Po ich zbadaniu nałapiemy w sadzawce ryb i zjemy z owocami - powiedziała, objawiając kobiecy zmysł niesienia pociechy tam, gdzie jest potrzebna.

   Gren wyraził swoją wdzięczność ukradkowym spojrzeniem. Wielkie kamienie od początku stanowiły element naturalnego pejzażu. Tam, gdzie przepływał wśród nich potok, tkwiły w błocie i żwirze. Porastała je trawa i turzyca, w wielu miejscach przykrywała gruba warstwa ziemi. Miejsce to szczególnie obfitowało w kwiaty, które swoje pojemniki nasienne trzymały wysoko na długich tykach; widzieli je z góry lodowej, a Yattmur na własny użytek nazwała owe rośliny szczudłakami, na długo przed tym, nim zdała sobie sprawę, jak odpowiednia to nazwa. Po kamieniach pełzały korzenie szczudłaków, niby sploty zdrewniałego węża.

   - Niech licho weźmie te korzenie - gderała Yattmur. Wszędzie ich pełno!

   - Jakie to dziwne, wrastają tak samo w korzenie drugiej rośliny jak w grunt - abstrakcyjnie powiedział Gren. Przykucnął przy rozwidleniu dwóch korzeni, z których każdy należał do innej rośliny. Od wspólnego węzła opadały po kamiennym bloku do nieregularnej szczeliny między kamieniami i schodziły w głąb ziemi.

    - Możesz się tam wcisnąć. Nic złego ci się nie stanie powiedział smardz. - Wleź między kamienie i zobacz, co tam widać.

   Echo bolesnego tonu odezwało się ponownie w układzie nerwowym Grena. Opuścił się w dół między bloki, tak jak mu kazano, zwinnie niby jaszczurka - mimo całej niechęci. Macając ostrożnie, stwierdził, że spoczywają one na innych blokach, a tamte na kolejnych. Leżały luźno - wężowymi ruchami był w stanie opuszczać się między ich chłodne ściany. Yattmur postępowała za nim, osypując mu na ramiona delikatny deszcz piachu. Po przeczołganiu się w dół na głębokość pięciu bloków Gren osiągnął twardy grunt. Yattmur przybyła równocześnie z nim.

   Teraz mogli posuwać się w poziomie, ściśnięci między kamiennymi powierzchniami. Kierując się ku prześwitowi, wśród ciemności trafili na obszerną przestrzeń, wystarczająco rozległą, by rozprostować ramiona.

   - Czuję zapach ciemności i chłodu i boję się - powiedziała Yattmur. - Po co twój grzyb nas tu ściągnął? Co ma do powiedzenia o tym miejscu?

   - Jest podekscytowany - odparł Gren, nieskory przyznać, że smardz się z nim nie komunikuje.

   Stopniowo zaczynali widzieć coraz lepiej. Grunt u góry musiał się obsunąć, bo źródłem światła było słońce, które wciskając się przez szczeliny między kamieniami, zapuszczało tu wąski, sondujący promień. W jego świetle zobaczyli metal i otwór na swej drodze. Dawno temu, kiedy runęły owe kamienie, została ta szczelina. Jedynymi żywymi stworzeniami oprócz nich były tutaj korzenie szczudłaka, wkręcające się w glebę jak skamieniałe żmije.

   Za namową smardza Gren pogrzebał w piachu u swych stóp. Znowu metal, kamień i cegły, przeważnie nie do poruszenia. Gmerał i szarpał, aż udało mu się wyrwać jakieś połamane kawałki urządzeń kanalizacyjnych, a następnie pasek metalu równy jego wysokości. Jeden koniec paska był poszarpany, na pozostałej części widniał szereg oddzielnych znaków układających się we wzór: "EEHGNIRWO"

    - To jest pismo - wyszeptał smardz - znak człowieka, kiedy był on potężny na świecie, niezliczone wieki temu. Jesteśmy na jego tropie. To musiały być kiedyś jego budynki. Gren, wleź dalej w ten ciemny otwór i zobacz, co się jeszcze uda znaleźć.

   - Tam jest ciemno! Nie mogę tam wejść. - Leź dalej, mówię ci.

   Pod szczeliną połyskiwały niewyraźnie szklane skorupy. Zbutwiałe drewno odpadało zewsząd, gdziekolwiek się Gren uczepił ręką. Tynk osypywał mu się na głowę podczas przeprawy. Na końcu szczeliny znajdował się uskok. Gren zjechał po osypisku gruzu do pomieszczenia, kalecząc się szkłem po drodze. Yattmur, znajdująca się po drugiej stronie, pisnęła trwożliwie. W odpowiedzi zawołał do niej łagodnie, by jej dodać otuchy, sam przyciskając dłoń do serca, aby je uspokoić.

   Z lękiem rozejrzał się dokoła w całkowitej niemal ciemności. Nic się nie poruszyło. Zalegała tu cisza, gęsta aż do przesycenia, bardziej od dźwięku złowieszcza, bardziej przerażająca niźli strach. Przez chwilę stał jak sparaliżowany, dopóki go smardz nie poruszył. Połowa sklepienia zawaliła się. Metalowe belki i cegły zamieniły pomieszczenie w labirynt. Nie przystosowane oko Grena nie potrafiło nic wychwycić. Dławił go wiekowy zaduch tego miejsca.

    - W rogu. Kwadratowy przedmiot. Idź tam - rozkazał smardz, posługując się jego wzrokiem.

   Gren ruszył w róg po przekątnej, z ociąganiem i ostrożnie. Coś czmychnęło spod jego nóg w przeciwnym kierunku, niż się posuwał; dostrzegł sześć grubych palców i rozpoznał pełzołapa, takiego samego jak tamten, który schwycił Yattmur za kostkę. Nad nim zamajaczyła kwadratowa skrzynia, trzykrotnie od niego wyższa; jej frontową ścianę zdobiły trzy metalowe półpierścienie. Mógł dosięgnąć tylko najniższego z tych półpierścieni, które, jak pouczył go smardz, były uchwytami. Szarpnął nim posłusznie. Puściło na szerokość dłoni i zacięło się.

   - Ciągnij, ciągnij, ciągnij! - buczał grzyb.

   Z narastającą wściekłością Gren ciągnął, aż grzechotało całe pudło, lecz to, co smardz określił mianem szuflady, nie chciało się wysunąć dalej. Ciągnął jednak i trząsł wysoką skrzynią. Z góry coś się zsunęło. Z wysoka, sponad głowy Grena, zleciało z hukiem coś podłużnego. Kiedy uskakiwał, spadło na podłogę za jego plecami, wznosząc tuman kurzu.

   - Gren! Nic ci się nie stało? Co ty tam robisz na dole? Wychodź!

   - Tak, tak, już idę! Grzybie, nigdy nie otworzymy tego idiotycznego, podobnego do skrzynki przedmiotu.

   - Co to za przedmiot, który prawie nas uderzył? Zbadaj to i pokaż mi. Być może to broń. Gdyby tylko udało się nam znaleźć coś, co nam pomoże...

   To, co spadło, było wąskie, długie i zwężone ku końcom jak zgniecione nasienie pudłopłonu. Materiał, z którego ten przedmiot został zrobiony, miał miłą w dotyku powierzchnię, ale nie zimną jak metal. Smardz orzekł, że to pojemnik. Kiedy odkrył, że Gren może to stosunkowo łatwo unieść, wpadł w podniecenie.

   - Musimy zabrać ten pojemnik na powierzchnię - powiedział. - Możesz go wciągnąć na górę. Zbadamy pojemnik w dziennym świetle i zobaczymy, co zawiera.

   - Ale jak ta rzecz może nam pomóc? Czy zabierze nas na kontynent?

   - Nie spodziewałem się, że tu na dole znajdziemy łódź. Nie ma w tobie za grosz ciekawości? Ten przedmiot jest znakiem potęgi. No, rusz się! Jesteś głupi jak brzunio - brzuch.

   Boleśnie dotknięty tą ordynarną zniewagą Gren przebrnął przez gruzy na czworakach. Yattmur trzymała się go, ale za nic w świecie nie dotknęłaby trzymanej przez niego żółtej skrzynki. Przyciskając się genitaliami, poszeptali chwilę dla nabrania sił, po czym - to wlokąc, to pchając przodem pojemnik - wydostali się między warstwami zwalonego kamienia na światło dzienne.

   - Uff! Nie ma jak biały dzień - wymamrotał Gren, wdrapując się na ostatni blok.

   Kiedy podrapani i poobijani wyłonili się w zamglonej przestrzeni, przygalopowały brzunio - brzuchy z wywieszonymi w uldze językami. Tańczyły wokoło swych państwa, podnosząc wrzawę skarg i wyrzutów z powodu ich nieobecności.

   - Zabij nas, prosimy bardzo, okrutny panie, zanim znów wskoczysz w usta ziemi! Wymorduj nas nikczemnym mordem, zanim zostawisz nas samych do walki w nieznanych walkach samotnie!

   - Macie za grube brzuchy, aby przecisnąć się z nami na dół tą szczeliną - powiedział Gren, oglądając markotnie swoje skaleczenia. - Jeśli tak się cieszycie z naszego widoku, to proszę, przynieście coś do zjedzenia.

   Oboje z Yattmur obmyli zadrapania i siniaki w potoku, po czym całą uwagę Grena zaprzątnął pojemnik. Kucnąwszy przy nim, obrócił go ostrożnie kilka razy Było coś niesamowitego w jego symetrii, która Grena trwożyła. Brzunio - brzuchy najwyraźniej czuły to samo.

    - Ten w dotyku bardzo dziwny kształt jest dziwnym złym kształtem do dotykania - jęknął któryś z nich, podskakując w miejscu. - Proszę go tylko dotknąć, żeby wyrzucić w pluszczący wodny świat.

   Przylgnął do swych towarzyszy i wszyscy razem spoglądali w dół w głupkowatym podnieceniu.

   - To sensowna rada - odezwała się Yattmur, lecz pod presją smardza Gren usiadł i wziął pojemnik między stopy i dłonie. Badając pudło, wyczuwał, że grzyb przechwytuje jego wrażenia w chwili, gdy docierają do mózgu; dreszcze przebiegały mu po krzyżu.

   Na wierzchu pojemnika znajdował się jeden z owych ornamentów, które smardz nazywał pismem. Ten wyglądał jak SZCZEKACZKA albo AKZCAKEZCZS, w zależności od tego, z której strony się patrzyło, a za nim szło kilka rzędów podobnych, lecz drobniejszych wzorów. Gren zaczął szarpać i poszturchiwać pojemnik. Nie otwierał się. Brzunio - brzuchy szybko straciły zainteresowanie i gdzieś powędrowały. Gren sam odrzuciłby tę rzecz w krzaki, gdyby go smardz nie przytrzymał przy niej, naciskając i ponaglając. Przesuwał palcami wzdłuż jednego z boków, gdy nagle odskoczyło wieko. Gren i Yattmur spojrzeli na siebie pytająco, a następnie opuścili spojrzenia na przedmiot w pojemniku, przykucnąwszy w kurzu i z lękiem w oczach. Był on z takiego samego co pojemnik jedwabistego żółtego materiału. Gren wydobył go z respektem i umieścił na ziemi.

   Wydobycie z pudełka zwolniło sprężynę: trójstronnie złożony przedmiot, dopasowany do wymiarów miejsca swego spoczynku, rozłożył nagle iółte skrzydła. Stał między nimi ciepły, niezwykły i ambarasujący Brzunio - brzuchy podpełzły z powrotem, by mu się przyjrzeć.

   - To jest jak ptak. - Grenowi brakło tchu. - Czy rzeczywiście to nie wyrosło, czy mogli to zrobić ludzie tacy jak my? - Jest takie gładkie, takie... - Kiedy słowa zawiodły,

   Yattmur wyciągnęła dłoń i pogłaskała tę dziwną rzecz. Nazwiemy to Pięknością - powiedziała.

   Czas i wieloletnie oddziaływanie warunków atmosferycznych zniszczyły pojemnik, ale skrzydlaty przedmiot prezentował się jak nowy. Gdy dłoń dziewczyny przesunęła się po jego powierzchni, zapadkowe wieczko odsłoniło wnętrze. Czterech brzunio - brzuchów dało nogę w najbliższe krzaki.

   Wykonane z dziwnych materiałów, metali i plastyków wnętrzności żółtego ptaka stanowiły cud dla oka. Znajdowały się tam małe szpule, rząd gałek, obwody wzmacniające lśniły jak labirynt cudownych jelit. Opanowana ciekawością dwójka ludzi nachyliła się, ręce same im się wyciągnęły. Przepełnieni zdumieniem pozwolili swoim palcom, owym czterem palcom z przeciwstawnym kciukiem, które tak daleko zawiodły ich przodków, nacieszyć się rozkoszą dotykania wyłączników. Gałki strojenia dały się obracać, wyłączniki zaskakiwały. Prawie bez szmeru Piękność oderwała się od ziemi, zawisła na poziomie ich oczu, uniosła nad głowy. Krzyknęli w osłupieniu i odskoczyli do tyłu, łamiąc po drodze żółty pojemnik. Piękności było wszystko jedno. W glorii silnikowego napędu krążyła nad nimi, błyszcząc bogato w słońcu. Osiągnąwszy dostateczną wysokość, przemówiła.

    - Oczyścić świat dla demokracji! - zawołała. Głos nie był donośny, ale przenikliwy.

   - Ach, to mówi! - krzyknęła Yattmur, z zachwytem spoglądając na połyskujące skrzydła. Podniecone brzunio - brzuchy pojawiły się, wybiegając na spotkanie Piękności, padały na wznak ze strachu, kiedy przelatywała nad nimi, zatrzymywały się zbite z tropu, gdy krążyła wokół nich.

   - Któż zmontował katastrofalny strajk portowców w trzydziestym pierwszym?! - pytała retorycznie Piękność. - Ci sami ludzie, którzy was dzisiaj z przyjemnością zakolczykują. Pomyślcie o sobie, przyjaciele, i głosujcie na naszą partię. Głosujcie za wolnością!

   - O... czym to mówi, grzybie? - zapytał Gren.

   - Mówi o zakładaniu ludziom kółek w nosy - odparł smardz, równie jak Gren zbity z tropu. - To właśnie nosili ludzie, kiedy byli cywilizowani. Słuchaj i spróbuj się czegoś nauczyć.

   Piękność latała wokoło jednego z wysokich szczudłaków i z lekkim buczeniem emitowała okolicznościowe slogany Uczucie, że zdobyła sojusznika, ogromnie podniosło ludzi na duchu; przez długie chwile stali z zadartymi głowami, zapatrzeni i zasłuchani. Brzunio - brzuchy poklepywały się po brzuchach zachwycone błazeństwami Piękności.

   - Wracajmy i spróbujmy wykopać drugą zabawkę - zaproponowała Yattmur.

   - Grzyb mówi nie - odparł Gren po krótkim milczeniu. On chce, abyśmy schodzili na dół, kiedy my nie chcemy; kiedy chcemy pójść, on nie chce. Nie wiem, o co mu chodzi.

   - Toś głupi - odburknął smardz. - Ta kołująca Piękność nie zabierze nas na brzeg. Chcę się zastanowić. Musimy sobie sami poradzić, chciałbym się przypatrzyć tym krzewom szczudłaków. Cicho bądź i nic przeszkadzaj mi.

   Nie kontaktował się z Grenem przez dłuższy czas. Gren i Yattmur mogli znowu swobodnie kąpać się w sadzawce i zmyć podziemny brud z ciał i włosów, podczas gdy brzunio - brzuchy rozłożyli się w pobliżu prawie bez narzekań, urzeczeni niezmordowanie krążącym nad nimi żółtym ptakiem.

   Potem polowali za szczytem wysepki, z dala od kamiennych ruin. W górze Piękność kołowała w ślad za nimi, wykrzykując od czasu do czasu:

    - Nasza partia i dwudniowy tydzień pracy!

następny